Wywiad - GRABAŻ


- Mapa: Jak zaczęła się twoja przygoda z punk-rockiem?

- Grabaż: Pierwszą kapelę założyłem w Pile w ogólniaku. A to za sprawą zespołu Sedes gdzie grali goście starsi ode mnie...

- To ten legendarny Sedes był z Piły ?

- W tamtych czasach każde miasto, każde liceum miało zespół Sedes. Jak nie nazwałeś kapeli Sedes to znaczyło, że jesteś trefny. Chłopaki grali taki punkowy King Crimson. Ogólnie nic z tego nie wynikało wszyscy się z nich śmiali. Ale przynajmniej coś z instrumentów kumali: Czoper ,Czarny. Podchodzę więc do Czopera i mówię: choć założymy kapelę i zarobimy milion dolców ja będę pisał teksty i śpiewał. To był 84 rok, znaleźliśmy się w tzw. nurcie obozowo-martyrologicznym.

- Dosyć dołująca stylistyka...

- Faktem jest, że z deklem miałem sporo nie w tę stronę co trzeba. Zresztą doskonale wpasowywaliśmy się w to co się działo dookoła i to co zespoły grały. Byłem do szpiku kości przesiąknięty Ianem Curtisem, Bauhasem, wczesnymi Kjurami. Dżojów odkryłem na dużo wcześniej zanim stało się to własnością radia i powszechnie obowiązującym kanonem mody.

- Kapela się rozpadła a ty zacząłeś grać punka...

- Zawsze grałem punka. Ręce Do Góry to był zespół o kilku twarzach. Mieliśmy program rokendrolowy, zimnofalowy i punkowy. W zależności od tego jak cenzura na to wszystko reagowała lub jaka była publiczność.

- Opowiedz jak hartował się clubbing w Poznaniu.

- Ja dużo po knajpach nie chodziłem w tamtych czasach. W latach osiemdziesiątych klubów praktycznie nie było. Jak już to studenckie ale tam przychodziła czerstwota dyskotekowa. Pubów nie było w ogóle. Dwie, trzy piwiarnie na osiedlach i mordownia na Wrocławskiej, gdzie wchodząc z odpowiednią fryzurą pojawiało się czterech życzliwych z grzebieniami dając ci do zrozumienia gdzie jest twoje miejsce. Piwo się najczęściej w akademiku piło. Dostawałeś sygnał w którym spożywczym rzucili akurat kilka skrzynek i robiłeś eskapadę z torbami turystycznymi i plecakami.

- No ale później powstały jakieś knajpy na mieście.

- Pierwszym miejscem w którym bywałem na mieście był TRAS. To był klub założony przez pracowników ówczesnego Radia S. Mieścił się na ulicy Wysokiej. Po robocie się tam wpadało, było pożegnanie kogoś, powitanie kogoś każda okazja była dobra. Były imprezy, regularne pogo. Później sława tego miejsca przerosła pracowników i kiedy się zorientowali się, że są mniejszością przestali tam bywać. Do tego zatargi z miejscowym proboszczem. To się kurczyło, kurczyło i zamarło.

- Czym był Kolektyw Zbitych Psów.

- Była to rzecz, która się urodziła w Akademiku Zbyszko na czwartym piętrze, w okresie burzy i naporu, wtedy gdy komuna zaczęła się mocno chwiać, a na Uniwersytecie ponownie zaktywizowały się grupy oporu. Zbliżały się wybory do samorządu studentów, startował NZS i różne prawicowe organizacje studenckie i pojawiła się taka koncepcja żeby wystartować jako Kolektyw Zbitych Psów luźny twór towarzysko-anarchistyczny, w jakiś tam sposób zaprzyjaźniony z WiP-em. Cała ekipa z Akademika wystawiła się na listy wyborcze. Między innymi Kozak z Pidżamy dostał się do parlamentu jako basista zespołów Kurwicha i Pidżama Porno. Dostaliśmy konkretny lokal, mieliśmy sporo miejsc w parlamencie, mogliśmy wpływać na wiele rzeczy na Uniwerku. Było barwnie i kolorowo.

- Jak myślisz, co przyczyniło się do tak dużej popularności Pidżamy?

- Myśmy po sobie zostawili dwa materiały potem kapela się rozpadła. Prezentujemy taki rodzaj sztuki, że przy pierwszym trafieniu, mam na myśli koncert, nie działa od razu. Jest to muzyka z którą się musisz spotkać sam na sam i dopiero wtedy czujesz czy z tego spotkania coś wyjdzie czy nie. W momencie kiedy te kasety zaczęły pączkować, klonować ludzie mieli możliwość osobistego kontaktu z muzyką. Ludzie mieli czas na zapoznanie się z muzyką a ja miałem czas, żeby przemyśleć pewne rzeczy. W momencie kiedy wróciliśmy, ja już miałem bardzo konkretny plan jak ta kapela powinna funkcjonować i na jakich zasadach. Odpowiedziałem sobie na kilka pytań, które potrafiły mój stosunek do swojej twórczości zrelatywizować. Bo tak naprawdę jestem zerowym wokalistą i zerowym śpiewakiem.


- Skąd twoje fascynacje futuryzmem (w tekstach, na okładkach płyt)?

Moim zdaniem futuryści w latach dwudziestych byli tym czym punkowcy w Londynie i Anglii na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesią-tych. To czym charakteryzował się punk w obyczajowości i muzyce, w sposobie bycia zostało w jakiś sposób telepatycznie przeniesione z czasów dwudziestolecia międzywojennego. Fascynowałem się tym co robili ruscy futuryści, później Polacy ich trochę pomałpowali. No ale Polacy zawsze lubią małpować...

- Najdziwniejsza impreza na jakiej graliście?

- To była rocznica ślubu pewnego punka z Lubawy, który miał ksywę Muchozol. Żeby nas ściągnąć, sprzedał swój sprzęt grający. Chciał zrobić prezent żonie na pierwszą rocznicę ślubu, ponieważ poznali się na naszym koncercie. Później spaliśmy nawet u niego w domu, w pokoju u Muchozola, gdzie dwie trzecie pokoju było wyładowane słoikami z kiszoną kapustą, która pracowała i wydawała z siebie konkretny zapach. A jedną trzecia pokoju zajmowały znicze, które Muchozol przygotowywał z myślą o zbliżającym się Święcie Zmarłych.

- Twoje największe życiowe osiągnięcie.

- Z kogo jestem najbardziej dumny? Z syna nieodwołalnie i niezaprzeczalnie. Później długo, długo nic.

rozmawiał walec