Julian Antosz vel Antoniszczak, jeden najznakomitszych polskich artystów, twórca niezwykłych filmów animowanych. Poniżej artykuł Andrzeja Kołodyńskiego z czasopisma Ty i Ja z września 1972 roku.

Journey to Avebury, 1971

 

Tysiąc i jeden drobiazgów Juliana Antonisza.

"Mam w domu Pomysłownik, gdzie spisuję wszystkie pomysły, a potem, kiedy przychodzi moment, że trzeba zrobić film, to się wyciąga taki pomysł, piszę scenariusz, rozbudowuję... Mój Pomysłownik składa się z trzech segregatorów, żeby łatwiej było wpinać te pomysły na bieżąco - bo mam też dziurkacz, dziurkuję luˇne kartki papieru i segreguję. Pomysłownik zawiera dział Ciała i dział Duszy - a w trzecim są różne takie śmieszne wycinki z gazet, ciekawe pomysły graficzne, których się nie da zakwalifikować ani pod Ciało, ani pod Duszę. Pod Ciałem mieszczą się też pomysły mechaniczne, ponieważ konstruuję różne aparaty - jakieś pisaki niciowe, różne silniki kapacytronowe, nożyce do cięcia papieru ze wspomaganiem hydraulicznym... Są tu też aparaty do nagrywania dˇwięku, jakieś adaptery z krzywkami, które ruszają ramieniem i to jeˇdzi po płycie i skrzeczy... A w Duszy to się mieszczą pomysły literackie, no i nuty, melodie, które - jak mi się coś przyśni - zapisuję na papierze nutowym..."

Julian Antonisz ma lat 31. Jest grafikiem, wynalazcą i filmowcem, nosi brodę i okulary i mówi tak właśnie, trochę żartem, trochę serio, ale zawsze z ogromnym przekonaniem, które zmusza do uwagi. Wyszedł z krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych: przedstawiliśmy już w naszym piśmie jego fantastyczne rowery i dziwne pojazdy. Jako reżyser krakowskiego Oddziału Studia Miniatur Filmowych jest autorem filmów, które uznać należy za jedno z najoryginalniejszych zjawisk w naszej animacji. Na tę ocenę zasługują zresztą prace ca łego młodego zespołu, który po próbach w Pracowni Filmu Animowanego Akademii, stworzonej przez prof. Urbańskiego, zajął się zawodowo filmem. Jest ich dziś sześciu: pracują w mrocznych, chłodnych komnatach jednej z zabytkowych kamieniczek przy ulicy Kanoniczej w Krakowie na niebywale prymitywnym sprzęcie, od którego jeży się włos każdemu, kto miał bliżej do czynienia z produkcją filmową. Bez przesady można powiedzieć, że robią cuda. Mówi się o nich "szkoła krakowska". Dzięki nim nasz film animowany znowu zaczyna się liczyć. I to w mocnej konkurencji - gatunek przeżywa dziś bowiem w świecie rozkwit jakby na przekór katastroficznym zapowiedziom jego końca. Film animowany wchłania telewizja, która potrzebuje masowej i konwencjonalnej produkcji dla dzieci. Na małym ekranie króluje więc Colargol, Bolek i Lolek czy Miś Yogi, którego animacji dokonują już w wielkim przemysłowym systemie komputery. Nie ma miejsca na artystyczny film animowany: subtelne efekty malarskie i niełatwy język wymagają zupełnie innego odbioru. A przecież Norman McLaren, Piotr Kamler, czy Yoji Kuri nadal tworzą swoje filmy dla dorosłych - arcydzieła lapidarnej myśli i wysmakowanej formy. Powstaje ich wiele, ale w praktyce pozostają nieznane. Od wielu lat podbijają tylko festiwale.

W czerwcu tego roku publiczność festiwalu krakowskiego znacznie żywiej reagowała na poetyckie filmy Antonisza niż na wiele solidnych i uczciwych dokumentów. W Oberhausen - na przeglądzie poświęconym przecież tematyce społecznej i politycznej, mówiło się o "rewelacyjnym odrodzeniu" fiłmowej animacji, a identyczne sformułowania powtarzają się zresztą już od dobrych paru lat. Swego czasu polska szkoła filmu animowanego była najsilniejsza w Europie. Lenica i Borowczyk tworzyli błyskotliwe, zdumiewające śmiałością skojarzeń filmowe obrazki, w których zawierała się paradoksalna w swojej skrótowości refleksja nad sprawami najważniejszymi. Potem pierwszeństwo odebrali nam Jugosłowianie - słynna "szkoła z Zagrzebia". Rozwijała się u nas (i rozwija dalej) solidna produkcja dla dzieci, natomiast "dorosły", artystyczny film animowany zaczął niepokojąco kostnieć. Polską, specjalnością stały się ponure, filozoficzne opowiastki o pozornie tyłko głębokich "treściach ogólnoludzkich". Przykład typowy: przez dziesięć minut działają na ekranie jakieś maszyny i dopiero ostatnie ujęcie pozwala widzowi stwierdzić, że ta orgia zniszczenia odbywa się we wnętrzu Iudzkiej ˇrenicy. Albo: u stóp kolosalnego budynku gromadzi się tłum obserwujący samobójcę, który zmienia jednak zamiar i zjeżdża bezpiecznie windą. Rozczarowany tłum rzuca się jednak na niego i zmusza do fatalnego skoku... Historyjki różne, ale oparte na tym samym schemacie narracyjnym. W obu wypadkach sens filmowi nadaje literacka pointa, której oczekiwać trzeba od samego początku. Właśnie na takim literackim, anegdotycznym schemacie opierają się do znudzenia wszystkie niemal nasze filmy z tzw. nurtu ambitnego. Jeden tylko Daniel Szczechura stara się zdecydowanie odejść od fabuły - ale odwagę powiedzenia czegoś nowego mają tylko jego młodsi koledzy z Krakowa. Julian Antonisz powiada o swoich filmach, że są oświatowymi wykładami. Dodajmy: wykładami przekornie absurdalnymi, podporządkowanymi jednak logicznej myśli.

Nagrodzony w tym roku film "Jak działa jamniczek?" zaczyna się pokazem nonsensownych urządzeń komentowanych głosem wiekowej staruszki (tak, tekst czyta podobno 90-letnia pensjonariuszka Domu Starców!) z niepowtarzalnym kresowym akcentem: "...Tak działa Kapacytron Wiśniowy - tak działa Koziówka Stalowa - tak działa Piłupdziwóla Dyfuzyjna - tak działa Elektrokapuściocha i inne bardzo skomplikowane wynalazki i urządzenia A JAK DZIAŁA JAMNICZEK?" I na ekranie ukazuje się dziwaczny, wydrapany igłą u taśmie, pokryty nierównomiernie barwnymi plamami kształt długiego zwierzaka - jamniczka - nie-jamniczka: "Jamniczek w środku ma kiszkę... ostatecznie wszystko co żyje ma w sobie jakąś kiszkę... Posiada trzy stany emocjonalne: może być zły, może być smutny, może być wesoły..." Czy chodzi tylko o parodię? Nie - ta absurdalna zabawa nabiera nieoczekiwanie głębokiego sensu. Ekranowa kalkulacja, która przekonuje nas, że jamniczek jest skomplikowanym i kosztownym urządzeniem biologicznym wywołuje śmiech - ale wołanie: "Nie niszczmy jamniczka, nie niszczmy Elektrokapuściochy!" - brzmi już dramatycznie, bo jest to wołanie artysty, który broni naturalnego środowiska człowieka, broni wartości humanistycznych.

W filmie "Tysiąc i jeden drobiazgów" wśród pejzażu złożonego z żelaznego złomu wędruje Pegazocentaur - wodno-futurystyczno-ułański, taki mechaniczny lajkonik skrzyżowany z syreną, symbol artysty polskiego, szukającego sensu i oparcia dla swojej sztuki. Napotyka sceny, które stanowią koleiną karykaturę wielu wypaczeń naszego współczesnego życia i staje się bezradny wobec hasła: „honor". Surrealistyczny świat Antonisza nie jest igraszką formalnych skojarzeń, ale wypełnia go żywa, aktualna treść. I to jest właśnie nowością filmów w chałupniczych warunkach powstających w krakowskim studio. Są artystyczną, paradoksalną repliką spraw, nad którymi trzeba się zastanowić, jedyną w swoim rodzaju publicystyką.

Antoniszowi marzy się zresztą film robiony techniką tradycyjną. Chce razem z Franciszkiem Miecznikowskim robić lalkowy cykl o historii polskich Piastów, przenieść na ekran "Wandę" Norwida. Ale do tego potrzeba prawdziwej kamery, oświetlenia, operatora wreszcie. Tymczasem zarzuca mu się, że jego filmów nie rozumieją cudzoziemcy - a cudzoziemcy kupują... Jest to argument, za pomocą którego łatwo filmy nieszablonowe określić mianem nierentownych i uparcie odmawiać pracowni przy Kanonicznej wszelkiej finansowej pomocy. O tym, że nasza publiczność też w końcu kupuje (choć nie za dolary), nikt dziś jakoś nie chce pamiętać...

Andrzej Kołodyński

 

Pismo Ty i Ja znalezione w szafie rodziców około maja 2000r.
Pokaz filmów Antoniszczaka odbył się w Galerii Miejskiej ARSENAŁ w marcu 2000r