|
Julian Antosz vel Antoniszczak, jeden najznakomitszych polskich artystów,
twórca niezwykłych filmów animowanych. Poniżej artykuł Andrzeja Kołodyńskiego
z czasopisma Ty i Ja z września 1972 roku.
Tysiąc i jeden drobiazgów Juliana Antonisza.
"Mam w domu Pomysłownik, gdzie spisuję wszystkie pomysły, a potem, kiedy
przychodzi moment, że trzeba zrobić film, to się wyciąga taki pomysł,
piszę scenariusz, rozbudowuję... Mój Pomysłownik składa się z trzech segregatorów,
żeby łatwiej było wpinać te pomysły na bieżąco - bo mam też dziurkacz,
dziurkuję luˇne kartki papieru i segreguję. Pomysłownik zawiera dział
Ciała i dział Duszy - a w trzecim są różne takie śmieszne wycinki z gazet,
ciekawe pomysły graficzne, których się nie da zakwalifikować ani pod Ciało,
ani pod Duszę. Pod Ciałem mieszczą się też pomysły mechaniczne, ponieważ
konstruuję różne aparaty - jakieś pisaki niciowe, różne silniki kapacytronowe,
nożyce do cięcia papieru ze wspomaganiem hydraulicznym... Są tu też aparaty
do nagrywania dˇwięku, jakieś adaptery z krzywkami, które ruszają ramieniem
i to jeˇdzi po płycie i skrzeczy... A w Duszy to się mieszczą pomysły
literackie, no i nuty, melodie, które - jak mi się coś przyśni - zapisuję
na papierze nutowym..."
Julian Antonisz ma lat 31. Jest grafikiem, wynalazcą i filmowcem, nosi
brodę i okulary i mówi tak właśnie, trochę żartem, trochę serio, ale zawsze
z ogromnym przekonaniem, które zmusza do uwagi. Wyszedł z krakowskiej
Akademii Sztuk Pięknych: przedstawiliśmy już w naszym piśmie jego fantastyczne
rowery i dziwne pojazdy. Jako reżyser krakowskiego Oddziału Studia Miniatur
Filmowych jest autorem filmów, które uznać należy za jedno z najoryginalniejszych
zjawisk w naszej animacji. Na tę ocenę zasługują zresztą prace ca łego
młodego zespołu, który po próbach w Pracowni Filmu Animowanego Akademii,
stworzonej przez prof. Urbańskiego, zajął się zawodowo filmem. Jest ich
dziś sześciu: pracują w mrocznych, chłodnych komnatach jednej z zabytkowych
kamieniczek przy ulicy Kanoniczej w Krakowie na niebywale prymitywnym
sprzęcie, od którego jeży się włos każdemu, kto miał bliżej do czynienia
z produkcją filmową. Bez przesady można powiedzieć, że robią cuda. Mówi
się o nich "szkoła krakowska". Dzięki nim nasz film animowany znowu zaczyna
się liczyć. I to w mocnej konkurencji - gatunek przeżywa dziś bowiem w
świecie rozkwit jakby na przekór katastroficznym zapowiedziom jego końca.
Film animowany wchłania telewizja, która potrzebuje masowej i konwencjonalnej
produkcji dla dzieci. Na małym ekranie króluje więc Colargol, Bolek i
Lolek czy Miś Yogi, którego animacji dokonują już w wielkim przemysłowym
systemie komputery. Nie ma miejsca na artystyczny film animowany: subtelne
efekty malarskie i niełatwy język wymagają zupełnie innego odbioru. A
przecież Norman McLaren, Piotr Kamler, czy Yoji Kuri nadal tworzą swoje
filmy dla dorosłych - arcydzieła lapidarnej myśli i wysmakowanej formy.
Powstaje ich wiele, ale w praktyce pozostają nieznane. Od wielu lat podbijają
tylko festiwale.
W czerwcu tego roku publiczność festiwalu krakowskiego znacznie żywiej
reagowała na poetyckie filmy Antonisza niż na wiele solidnych i uczciwych
dokumentów. W Oberhausen - na przeglądzie poświęconym przecież tematyce
społecznej i politycznej, mówiło się o "rewelacyjnym odrodzeniu" fiłmowej
animacji, a identyczne sformułowania powtarzają się zresztą już od dobrych
paru lat. Swego czasu polska szkoła filmu animowanego była najsilniejsza
w Europie. Lenica i Borowczyk tworzyli błyskotliwe, zdumiewające śmiałością
skojarzeń filmowe obrazki, w których zawierała się paradoksalna w swojej
skrótowości refleksja nad sprawami najważniejszymi. Potem pierwszeństwo
odebrali nam Jugosłowianie - słynna "szkoła z Zagrzebia". Rozwijała się
u nas (i rozwija dalej) solidna produkcja dla dzieci, natomiast "dorosły",
artystyczny film animowany zaczął niepokojąco kostnieć. Polską, specjalnością
stały się ponure, filozoficzne opowiastki o pozornie tyłko głębokich "treściach
ogólnoludzkich". Przykład typowy: przez dziesięć minut działają na ekranie
jakieś maszyny i dopiero ostatnie ujęcie pozwala widzowi stwierdzić, że
ta orgia zniszczenia odbywa się we wnętrzu Iudzkiej ˇrenicy. Albo: u stóp
kolosalnego budynku gromadzi się tłum obserwujący samobójcę, który zmienia
jednak zamiar i zjeżdża bezpiecznie windą. Rozczarowany tłum rzuca się
jednak na niego i zmusza do fatalnego skoku... Historyjki różne, ale oparte
na tym samym schemacie narracyjnym. W obu wypadkach sens filmowi nadaje
literacka pointa, której oczekiwać trzeba od samego początku. Właśnie
na takim literackim, anegdotycznym schemacie opierają się do znudzenia
wszystkie niemal nasze filmy z tzw. nurtu ambitnego. Jeden tylko Daniel
Szczechura stara się zdecydowanie odejść od fabuły - ale odwagę powiedzenia
czegoś nowego mają tylko jego młodsi koledzy z Krakowa. Julian Antonisz
powiada o swoich filmach, że są oświatowymi wykładami. Dodajmy: wykładami
przekornie absurdalnymi, podporządkowanymi jednak logicznej myśli.
Nagrodzony w tym roku film "Jak działa jamniczek?" zaczyna się pokazem
nonsensownych urządzeń komentowanych głosem wiekowej staruszki (tak, tekst
czyta podobno 90-letnia pensjonariuszka Domu Starców!) z niepowtarzalnym
kresowym akcentem: "...Tak działa Kapacytron Wiśniowy - tak działa Koziówka
Stalowa - tak działa Piłupdziwóla Dyfuzyjna - tak działa Elektrokapuściocha
i inne bardzo skomplikowane wynalazki i urządzenia A JAK DZIAŁA JAMNICZEK?"
I na ekranie ukazuje się dziwaczny, wydrapany igłą u taśmie, pokryty nierównomiernie
barwnymi plamami kształt długiego zwierzaka - jamniczka - nie-jamniczka:
"Jamniczek w środku ma kiszkę... ostatecznie wszystko co żyje ma w sobie
jakąś kiszkę... Posiada trzy stany emocjonalne: może być zły, może być
smutny, może być wesoły..." Czy chodzi tylko o parodię? Nie - ta absurdalna
zabawa nabiera nieoczekiwanie głębokiego sensu. Ekranowa kalkulacja, która
przekonuje nas, że jamniczek jest skomplikowanym i kosztownym urządzeniem
biologicznym wywołuje śmiech - ale wołanie: "Nie niszczmy jamniczka, nie
niszczmy Elektrokapuściochy!" - brzmi już dramatycznie, bo jest to wołanie
artysty, który broni naturalnego środowiska człowieka, broni wartości
humanistycznych.
W filmie "Tysiąc i jeden drobiazgów" wśród pejzażu złożonego z żelaznego
złomu wędruje Pegazocentaur - wodno-futurystyczno-ułański, taki mechaniczny
lajkonik skrzyżowany z syreną, symbol artysty polskiego, szukającego sensu
i oparcia dla swojej sztuki. Napotyka sceny, które stanowią koleiną karykaturę
wielu wypaczeń naszego współczesnego życia i staje się bezradny wobec
hasła: honor". Surrealistyczny świat Antonisza nie jest igraszką formalnych
skojarzeń, ale wypełnia go żywa, aktualna treść. I to jest właśnie nowością
filmów w chałupniczych warunkach powstających w krakowskim studio. Są
artystyczną, paradoksalną repliką spraw, nad którymi trzeba się zastanowić,
jedyną w swoim rodzaju publicystyką.
Antoniszowi marzy się zresztą film robiony techniką tradycyjną. Chce
razem z Franciszkiem Miecznikowskim robić lalkowy cykl o historii polskich
Piastów, przenieść na ekran "Wandę" Norwida. Ale do tego potrzeba prawdziwej
kamery, oświetlenia, operatora wreszcie. Tymczasem zarzuca mu się, że
jego filmów nie rozumieją cudzoziemcy - a cudzoziemcy kupują... Jest to
argument, za pomocą którego łatwo filmy nieszablonowe określić mianem
nierentownych i uparcie odmawiać pracowni przy Kanonicznej wszelkiej finansowej
pomocy. O tym, że nasza publiczność też w końcu kupuje (choć nie za dolary),
nikt dziś jakoś nie chce pamiętać...
Andrzej Kołodyński
Pismo
Ty i Ja znalezione w szafie rodziców około maja 2000r.
Pokaz
filmów Antoniszczaka odbył się w Galerii Miejskiej ARSENAŁ w marcu 2000r
|
|